Swoją wysoką klasę potwierdziła na niedawnym koncercie jubileuszowym, w czasie ktorego nie tylko grała utwory Mozarta, Chopina, Chaczaturiana... solo na fortepianie, ale i towarzyszyła solistce Martinie Juríkovej, skrzypaczce Oldze Suchankowej oraz chórom "Permoník" i "Hejnał Echo".
Po raz pierwszy zobaczyłam i usłyszałam Wandę na scenie, kiedy jeszcze Karwina-Kopalnie miała swój Dom Kultury, a na kncerty chodzito się całymi rodzinami. Gra niewiele ode mnie starszej dziewczyny w plisowanej granatowej spódniczce i bialej bluzce zrobila na słuchaczach piorunujące wrażenie, a ja postanowiłam odtąnd poważniej potraktować swoją naukę gry na fortepianie, by jej dorównać. Niestety, choć nie brakowało mi zdolności, nie wytrwałam. A co trzymało przy gamach i etiudach małą Wandzię i czy przypadkiem nie trafiłam na jej debiut sceniczny?
"Uczyłam się grać dla swojego tautusia. Bardzo go kochałam a on górnik z zawodu, chciał mieć córkę pianistkę. Sam grał dobrze na skrzypcach i trąbce, więcja pragnęłam mu szybko akompaniować. Koncerty w latach pięćdziesiątych, bo było ich kilka, wspominam z rozrzewnieniem. Świeżo po absolutorium dane mi było występować z artystą tej rangi, jakim już w tedy był Józef Sochor. Ale mój debiut ma datę o wiele wcześniejszą. Miałam 9 lat, gdy starszy brat, Emil Dziadura, zabrał mnie do czeskocieszyńskiego "Domu Śląskiego" na koncert swego zespołu muzycznego. W czasie przerwy posadził mnie do fortepianu i kazał grać razem z nim "Kołysankę" Mozarta. Brat grał na skrzypcach, a ja towarzyszyłam mu dzielnie, chociaż uczyłam się gry dopiero trzy miesiące. Zebraliśmy tak gromkie brawa, że chyba to także przyczyniło się do wyboru mojego przyszłego zawodu".
Wanda Miech wybrała zawód nauczycielki gry na fortepianie, chociaż czekały na nią wielkie sale koncertowe. Po absolwowaniu ostrawskiego konserwatorium, gdzie kształciła się u świetnej profesorki Marii Zlamalowej i egzaminie państwowym w Brnie (rok 1951) została bowiem przyjęta bez egraminu wstępnego na studia wyższe w brnieńskiej Akademii im. L. Janáčka. Zrezygnowała z tej nęcącej kariery miedzy innymi ze względu na sędziwych rodziców. Czy nie żałuje?
"Bynajmniej. Z perspektywy lat widzę, że tu, na żaolziu, byłam bardzo potrzebna. Weźmy na przykład nasze chóry. Przez 10 lat grałam i śpiewałam w chórze "Dzwięk" w Raju. Towarzyszyłam Chorowi Nauczycieli Polskich, darkowskiej "Lirze", suskiej "Melodii", czeskocieszyńskiej "Harfie", solistom "Przyjażni"... trudno je wszystkie zliczyć, a dochodzą do tego jeszcze liczne zastępstwa. Obecnie chodzę na próby karwińskiego "Hejnału-Echa". W charakterze korepetytora pracuję w szkole muzycznej zespole śpiewaczym "Permoník". Z tym ostatnim byłam nawet na festiwalu muzycznym w Japonii. O tamtych przeżyciach można by napisać książkę. Byłam między innymi szokowana precyzją organizacji koncertów w Fudżi: ze stojących za sceną ośmiu doskonałych instrumentow trudno było wybrać, a ten wskazany w mig ustawiono mi na scenie z dokładnością do kilku milimetrów! Reklamowa fotografia zespołu w nadnaturalnej wielkości zdobiła ścianę koło wejścia na salę. Dumna byłam z tego, że reprezentowaliśmy Czechy i nasz region w dalekim świecie, ale po powrocie przeżyłam kolejny szok - zamiast uznania obcięto mi pobory za czas nieobecności w szkole muzycznej..."
Z uznaniem wysiłku akompaniatora czy korepetytora bywa różnie. Na podstawie doświadczeń "bywalca" koncertów sądzę, że bardzo często nasze zespoły zapominają nawet prostego wymienienia ich nazwisk przes konferansjera. Niekiedy trudno doszukać się ich w drukowanych programach. A przy tym akompaniator musi być nie tylko wyśmienitym pianistą, ale mieć nieustannie napiętą uwagę, szybko reagować na ewentualne zmiany czy potknięcia zespołu, solisty. Skądinąd jednak wiem, że korepetycje Wandy Miech podczas prób "Mszy" Ilji Hurníka z filharmonią praską były wysoko oceniane nie tylko przez dyrygenta, ale i samego kompozytora.
"To prawda. Jednak ocenił również moją pracę kilkakrotnie ZG PZKO i z czego najbardziej się cieszę, dostrzeżono mnie także w Warszwie, przyznając medal "Zasłużony dla kultury polskiej""
Wroćmy jednak do pracy najważniejszej w moim odczuciu, do pracy pedagogicznej. Uczniowie Wandy Dziadurówny-Miechowej uważają za zaszczyt należenie do jej klasy. A jak wygląda podtrzymywanie tradycji rodzinnych?
"Uczyłam bardzo wiele bardziej i mniej utalentowanych dzieci, w tym swojego syna Mariana. Miał talent, wygrywał konkursy, ale wybrał inny zawód. Nie nalegałam, by szedł w moje ślady, bo wiem, że życie miałby wtedy o wiele trudniejsze. Uczę też swoją dwunastoletnią wnuczkę Grażynkę. Jest bardzo zdolna, ale brak jej wytrwałości i motywacji. Klimat do nauki muszą stwarzać rodzice. Gdy rodzicom nie zależy i nie kontrolują postępów w nauce dziecko nad klawiaturą nie wysiedzi. Więc i w tym wypadku nie upieram się - moje życie rodzinne trochę jednak ucierpiało przez liczne próby, koncerty, wyjazdy, zgrupowania... Nawet teraz wracam do domu koło godziny 21, kiedyś często bywało, że po koncercie w odległej miejscowości wracałam później. co mój mąż miał mi bardzo za złe, no bo między innymi była to praca "nadnormatywna" i darmowa. Ja jednak czętnie pomagałam tam, gdzie mnie potrzebowano. Swojej rodzinie zaś nie mam za złe, że nie chce pójść w moje ślady. Ale uważam, że nauka gry na jakimkolwiek instrumencie w sumiejednak się opłaca każdemu. Nauczyć się choćby czytać nuty, zagrać czasami dla własnej przyjemności to ogromne wzbogacenie życia duchowego. Mam już obecnie niewielu uczniów. Jednym z nich jest student Uniwersytetu Śląskiego w Karwinie, ktory jako dorosły rozpoczął naukę gry na fortepianie z tych właśnie względów."
Trudno się z tym nie zgodzić. Wypada mi zatem życzyć "naszej Wandeczce" (jak nazywają ją chórzyści "Hejnału Echa") wielu jeszcze lat owocnej pracy i należnego jej uznania nie tylko z okazji jubileuszy oraz podziękować za kasetę magnetofonową ze wspaniale wykonanymi utworami przedewszystkim Chopina, którą nagrała wyłącznie do obdarowywania rodziny i przyjaciół.