O CUDOWNYM DZWONIE FRYSZTACKIM

(Józef Ondrusz - GODKI ŚLĄSKIE)

Ogniś Frysztat nie znajdował się w tym samym miejscu co dziś. Leżał nad Olzą o jakie dwa kilometry na zachód od dzisiejszego miasta gdzie obecnie znajduje się Stare Miasto. Już sama ta nazwa świadczy o tym, iż musiało tam być kiedyś stare miasto - stary Frysztat.

Stary Frysztat miał domy drewniane. Jego mieszkańcy trudnili się rolnictwem i pasterstwem, Olza dawała im ryb pod dostatkiem, nic więc dawnym frysztaczanom nie brakowało do szczęścia. Pracować pracowali chętnie. Pola naokoło miasta obsiewali zbożami - (ziemiaków wtedy jeszcze nie znano) - gdzie tylko człowiek spojrzał rosło żyto, pszenica, jęczmień i owies. W starym Frysztacie ludzie nigdy nie znali głodu, chleba mieli dosyć. Jeszcze corocznie do Frysztatu przyjeżdżali kupcy i zakupywali przebytkowe zboże. Inni znowu kupcy ze starego Frysztatu pędzili całe stada bydła. Najwięcej krów i świń.

Bogaci frysztaczanie rozbudowywali swe miasto. Mieli za co. Wznieśli nawet przestronny kościół. Kościoł był tak piękny, że daleko w okolicy nie było pigkniejszego. Fryszta z dalekiego swiata zprowadzili dzwon do swego modrzewiowego kościoła. Kosztował ogromne pleniądze, bo ludwisarz, mistrz co go odlewał, poprzysiągł, że jest to dzwon cudowny, że takiego nigdzie jeszcze na świecie nie mają.

Cudowny dzwon codziennie rano, w południe i wieczorem dzwonił na całą okolicę. Rano budził ludzi, w południe wolał ich do obiadu, a wieczorem przypominał wszystkim, że już trzeba isc na spoczynek. A kiedy cudowny dzwon grał, ludzie przystawali na polu, na drodze, obok domów, usmiechali się i słuchali. Tak głośno i tak pięknie grał, jak żaden inny dzwon na świecie. Głos cudownego dzwonu tak jakoś dziwnie wzruszał każdego, że ani opowiedzieć tego nie można. Jeżeli dwaj gniewający się na siebie usłyszeli jego głos, to w tej samej chwili godzili się i o złosci zapominali na zawsze. Zdarzało się ponoć, że zbóje o twardych sercach kupca napadli, zabić o chcieli i obrabować ze wszystkiego. Już ktoś z nich wyciągał rękę żeby nożem cios śmiertelny zadać, gdy wtem głos cudownego dzwonu rozbiegł się po świecie. Zbój cofnął rękę. Pchnąć nie potrafił. Taką jakąś dziwną siłę dzwon frtacki posiadał, że złość w dobroć, smutek w radość obracał a twarde serca miękczył i wzruszał. Kupiec pojechał do domu spokojnie.

Nie wiadomo, jak długo tak dzwonił cudowny dzwon w wieży modrzewiowego koscloła w starym Frysztacie. Przeminęły długie, dlugie lata, aż raz stało się coś strasznego. Pewnej nocy na miasto spadło nieszczęście. Pożar.

- Gore! Gore! ! ! -

Najpierw płonął jeden dom, ale że wiatr wiał tej nocy , więc wkrótce paliło się całe miasto. Wiatr rozniosł płomienie po całym Frysztacie. Ogień zaskoczył ludzi podczas snu. Niczego nie było można uratowac. Jeszcze całe szczęście, że gospodarze bydło zdołali wyprowadzic z płonących zabudowań w bezpieczne miejsce. Przynajmniej starzy ludzie coś uratowali ze swe o mienia. A wtedy ponoć - tak mowiono - cudowny dzwon grał na alarm. Grał tak jakoś strasznie smutno. Sam dzwonił, bo dzwonnik ratował z pożaru, co się dało. Cudowne dzwonienie leciało w ciemną noc, dzwon płakał nad nieszczęściem, jakie nawiedziło Frysztat, stare, bogate miasto na prawym brzegu Olzy. Dopiero nad samym ranem dzwon cudowny zamilkł, bo przepalone belki w wieży modrzewiowego kościoła nie utrzymały rozhuśtaaego spiżu. Jęknął ostatni raz, a potem nie odezwał się już więcej. Ze starego Frysztatu pozostały tylko dymiące zgliszcza i ogromna kupa szarego popiolu. Ludzie nie mieli dachu nad głową. Pożar wszystko strawił. Pogorzelcy rozpaczali:
- Co robić ?
Potem wszyscy wygrzebali z popiołu piły i cieślice, nabili je na nowe toporzyska i chwycili się pracy. Frysztaczanie poweseleli. Jeszcze mómy szczgści - mówili - że jest wiosna, stodoły były puste, zboże dziepro rośnie, szkody sóm małe. A do zimy zbudujymy sobie nowe miasto, pod szczyrym niebym zimować nie bydymy.

Zaraz po pożarze, w miejscu, gdzie stał kościół, szukali dzwonu. Łopatami rozrzucali popiół, motykami rozkopywali na boki, rękami w nim grzebali, ale dzwonu jak nie było, tak nie było. Gdzieś się zapodział. Ktoś rzekł, że spiż stopił się w ogniu i dzwonu już nie ma. Wszyscy uznali, że tak rzeczywiście musiało się stać, i poszli do innej pracy.

W okolicznych lasach od rana do nocy wrzała praca. Codziennie stukały cieślice, piły jednostajnie rzępoliły, na ziemię waliły sig pokotem stuletnie olbrzymy leśne. Lasy podobne były do ogromnucnych pokosów. Ociosane pnie odwożono wozami na miejsce budowy.

Nowe miasto nie powstawało na pogorzelisku. Przed rozpoczęciem uradzili frysztaczanie, że wiele czasu musieliby stracić na uprzątnięcie zgliszcz. Lepiej od razu wyszukać nowe miejsce pod przyszłe osiedle i chwycić się pracy, żeby zdążyć przed zimą. I tak zrobili. A na zgliszczach po czasie urośnie pastwisko dla bydła, świń i koni. Jakie trzy tysiące kroków od spalonego miasta wznosił się niewysoki pagórek. Na nim frysztaczanie postanowili zbudować nowe miasto, nowy Frysztat. Od wiosny aż do zimy trwała praca. Z odległych stron przybyli mistrzowie ciesielscy i budowali. Na pagórku powstawały domy miesz- kalne i zabudowania gospodarcze. Zbudowano również kościół, jeszcze piękniejszy i przestronniejszy od tamtego poprzedniego. Tylko smutno było frysztaczanom, że w swym nowym kościele nie mają cudownego dzwonu.

Zgliszcza starego miasta z biegiem czasu zarosły bujną i soczystą trawą. Pasterze wypędzali tam bydło, bo smaczniejszej trawy nigdzie indziej w okolicy nie było.

Pewnego razu na pastwisku stało się coś dziwnego. Kiedy cała gromada świń ryjami niurała w ziemi, naraz jeden wieprz natknął ryjem na błyszczący przedmiot. Niurał, niurał, podrywał ziemię i odrzucał, ale twardy przedmiot tak mocno tkwił w uwięzi, że ani rusz nim poruszyć. W południe, kiedy pasterze mieli już gnać bydło do domów, jeden z wyrostków zobaczył ów dziwny przedmiot w dziurze wyrytej przez wieprza. Przyklęknął na ziemi i lepiej mu się przypatrzył.

- Hej, kamraci, dzwon cudowny tu jest! -

zawołał tak głośno, że zaraz zbiegła się ku niemu cała banda pastuchów. Pasterze z niedowierzaniem obmacywali spiżowy przedmiot, który częściowo wystawał z rozrytej ziemi. Było to ucho dzwonu.
- Spróbujmy kopać! - zaproponował któryś.
- Spróbujmy! - odpowiedzieli wszyscy.
- Ale czym ? - odezwał się jakiś niezdecydowany głos.
Próbowali gołymi rękami. Ale ziemia była twarda. Potem grubszymi końcami biczysk dłubali glinę, ale i tak niewiele zrobili. Trzeba było łopat, motyk i żelaznych drągów. Trzeba było dużo mocnych rąk, dużo siły.

Pasterze rozpowiedzieli w mieście o znalezisku. Uradowali się frysztaczanie, że cudowny dzwon znowu zawiśnie w wieży nowego kościoła.

Po południu, kto żywnie tylko miał trochę czasu, szedł z motyką, rydlem lub żelaznym drągiem, gdzie dzwon cudowny tkwił w twardej ziemi. Ktoś wóz zabrał i cztery pary koni. Nie dziwota, dzwon był wielki i ciężki! Ludzie kopali i kopali. Pot spływał z czoła każdemu, ale wszyscy pracowali chgtnie i z radością. Już zmrok nastał, kiedy frysztaczanie z trudem dzwon załadowali na wóz. I wio! do miasta.

Kiedy wracali uradowani, księżyc już świecił i błyszcząły gwiazdy. W inne dni o takim czasie ludzie dawno już spali po domach. Ale dziś nikt o spaniu nie myślał. Cudowny dzwon przecież odzy- skali!. Znowu zawiśnie w wieży i swą. dziwną, cudowną siłą, złość w dobroć, smutek w radość będzie obracał, a twarde serca miękczył będzie i wzruszał. Tak jak to już kiedyś czynił, nim się stare miasto spaliło i nim zarył się głęboko w ziemię. Nazajutrz obok wieży kościoła zbudowano rusztowanie, powroźnik miejski skręcił z konopi powrozisko grube jak łydka dorosłego czło- wieka, sprowadzono ku kościołu kilkanaście koni. Dzwon wyciągnięto na wieżę.

A w następnym dniu cudowny dzwon już grał. Ludzie ponoć sły- szeli w tym graniu wyraźnie:
- Wieprz rył wy - rył! Wieprz rył wy - rył!
Cały Frysztat płakał z radości. Odtąd znowu cudowny dzwon grał trzy razy dziennie. Rano budził ludzi, w południe wołał ich do obiadu, a wieczorem przypominał wszystkim, że już trzeba iść na spoczynek. Nowy Frysztat stał na wzniesieniu, toteż głos cudownego dzwonu biegł daleko, w odleglejsze okolice, niż kiedyś ze starego miasta. Słyszano go doskonale w Cieszynie, a kiedy pogoda dopisała, to nawet do samego grodu Odrowążów - Polskiej Ostrawy - głos jego dochodził.

Czas mijał. Dziesiątki, setki lat. Frysztat zmieniał swój wygląd, bo pożar nieraz jeszcze nawiedził nowe miasto na wzgórzu. Spalone domy odbudowywano. Na miejscu domów drewnianych powstawały murowane kamienice, na miejscu kościoła z modrzewiowego drzewa stanął duży kościół z kamieni i cegieł. Czasy mijały, ludzie rodzili się i umierali, tylko cudowny dzwon trwał jednostajnie i grał.

Jakoś w tym czasie księżnej na Cieszynie zapodobał się potężny głos dzwonu frysztackiego. W porze, kiedy dzwon grał, siadywała w zamku przy otwartym oknie i słuchała z przejęciem głosu, który tak bardzo wzruszał.

- Szczgśliwi ci frysztaczanie, że takim prześlicznym głosem dzwoni dzwon w ich kościele. - myślała ksigżna, słuchając przy otwartym oknie cieszyńskiego zamku odległego dzwonienia. Dlaczego Cieszyn takiego dzwonu nie posiada ?

I wtedy księżna postanowiła zakupić dzwon frysztacki. Zapłaci zań frysztaczanom tyle, ile zażądają.

Zaraz w następnym dniu jechał z Cieszyna goniec książęcy do Frysztatu. Jechał do samego burmistrza ze wskazaniem księżnej, żeby w jak najkrótszym czasie stawił się na zamku w Cieszynie. Sprawa ważna i nie cierpiąca zwłoki!

Jeszcze tego samego dnia burmistrz miasta Frysztatu meldował się u księżnej. Zapewnił ją o wierności mieszczan frysztackich, a potem spytał o powód wezwania.

Księżna powiedziała mu swą prośbę. Rzekła, że codziennie słucha głosu cudownego dzwonu z Frysztatu, i że chciałaby mieć ów dzwon w Cieszynie. Zapłaci zań tyle złotych pienigdzy, ile byłoby trzeba do wybrukowania drogi z Frysztatu do Cieszyna.

Burmistrz wrócił do Frysztatu i przedstawił mieszczanom prośbę księżnej. Radzili wszyscy. Żal im było cudownego dzwonu, ale że księżna pragnie go mieć w Cieszynie, więc dobrze. Ofiarują go darmo, bo za przedmiot, który się ukochało, do którego przywiązało się serce i duszę, zapłaty brać się nie godzi.

Przed spuszczeniem dzwonu z wieży stary dzwonnik ostatni raz pociągnął za powróz. Rozkołysał sig dzwon i zagrał. Tak smutno i tak żałośnie zagrał, jak kiedyś na alarm podczas pożaru starego miasta. Nie było człowieka w całym Frysztacie i okolicy, który by nie żałował dzwonu.

Spuszczony dzwon załadowano na wóz przyozdobiony w kwiaty i odwieziono do Cieszyna na nową służbę.

Księżna na Cieszynie wstała bardzo wcześnie, by po raz pierwszy słuchać głosu cudownego dzwonu z wieży cieszyńskiego kościoła. Usiadła przy oknie i z niecierpliwością. wsłuchiwała się w poranną ciszę. Nareszcie! Cudowny dzwon gra!

Ale, co to ? Gra jakoś cicho, jakoś głucho.
- Co to ? Złudzenie ? Nie, Nie!
Na korytarzu rozległ się hałas, ozwały się szybkie kroki. Do komnaty wpadł dzwonnik cieszyńskiego kościoła. Dzwonnik skłonił się i wyrzucił z siebie:
- Pani księżno! Dzwon z wieży zniknął! Czary!
Księżna milcząco pokiwała głową i wyciągnęła rękę w stronę otwartego okna. Po chwili dopiero wyszeptała:
- Cudowny dzwon, nie czary!
Cudowny dzwon, kochany dzwon! W nocy z Cieszyna wrócił do Frysztatu. Wierny dzwon!

A dzwon w wieży frysztackiego kościoła grał i grał. Aż do Cieszyna głos jego dochodził. A ksigżna siedziała przy oknie swej komnaty i wsłuchiwała się w jego odległy głos.

Frysztaczanie po raz drugi i trzeci spuścili dzwon z wieży i zawieźli do Cieszyna, ale dzwon w nocy za każdym razem wrócił znowu do Frysztatu.

Frysztacki kościół Potem księżna kazała go już pozostawić we Frysztacie, prosiła tylko burmistrza, żeby w wieży kościoła frysztackiego kazał zamurować okna od strony Cieszyna. Nie chciała, żeby głos cudownego dzwonu dochodził aż do piastowskiego miasta, bo wiecznie musiałaby się smucić.

Dzwon pozostał we Frysztacie.
Dzisiaj cudowny dzwon już nie istnieje. Podczas pierwszej wojny, światowej został przez wojsko zabrany na cele wojenne. Na armaty. Tylko okna w wieży frysztackiego kościoła są jeszcze i dziś zamurowane od strony Cieszyna.

Cudowny dzwon już nie istnieje, ale pamięć o nim pomiędzy ludem przetrwa jeszcze długie, długie czasy.


E-mail: Roman Malczyk



Karwina po naszymu
Słowniczek gwarowy