Józkowi Brzózce zabiło ojca na kopalni. Ojciec Józka codziennie zjeżdżał w głąb szybu i tam razem z innymi górnikami kopał węgiel. Aż raz poszedł na szychatę i już wigcej do domu nie powrócił. Ogromny głaz węgla oderwał się od stropu i przywalił go. Pomoc, z jaką pośpieszyli górnicy swemu towarzyszowi pracy, okazała się daremną. Spod zawału wydobyto już tylko zimne i zakrwawione zwłoki.
Kiedy górnika Brzózkę grzebano na karwińskim cmentarzu, Józek miał trzynaście lat. Stojąc nad otwartym grobem swego taty doskonale wiedział, że matkę i całą rodzinę czeka teraz bieda.
Ale Brzózkowa nie zlękła się życia. Codziennie z Józkiem wcześnie rano jeździła na opukę na hałdę, zaś wieczorami przesiadywała przy świetle z igłą w ręku, szyła sąsiadkom fartuchy i bieliznę, żeby coś zarobić na życie. Bo wyżywić liczną rodzinę, to nie tak łatwo, a oprócz tego było trzeba jeszcze spłacać dług, jaki ciążył na chałupie, bo wierzyciel ciągle groził, że kuczę Brzózkowej sprzeda, a ją samą z dziećmi wypędzi na ulicę.
Józek często widział, jak matka po kryjomu płacze. Nie chciała pozbyć chałupy, a dług spłacać i rodzing wyżywić - to było ponad jej siły. Pewnego wieczoru Józek odezwał się do matki:
- Móm już czternoście roków, mamo, pójdym do hawiyrnie i bydym zarobioł!
Matka uśmiechnęła się przez łzy i pogłaskała chłopca po głowie. Za jakiś czas młodego Józka Brzózkę przyjęto na kopalnię. Odtąd codziennie śpieszył razem ze starszymi górnikami do pracy. Sztygar przydzielił go staremu kopaczowi Kotuli, który miał baczyć na młodego chłopca. Józek woził na taczkach urobiony wggiel do tak zwanej "gospody", gdzie znowu starsi chłopcy ładowali go do żelaznych wózków.
Józek musiał ciężko pracować. Dużą łopatą sypał węgiel do taczek, potem na ramię zakładał wąski pas szerki i pchał taczki spory kawał do wyznaczonego miejsca. Tam węgiel wysypywał i wracał po nowy ładunek. Szerka wrzynała mu się w skrzywione plecy, na dłoniach tworzyły się liczne pęcherze wypełnione krwią, które straszliwie bolały i dokuczały.
Józek często płakał, ale tylko po kryjomu. Wiedział dobrze, że gdyby go tak któryś z wyrostków przyłapał z załzawionymi oczyma, to by się potem na pewno z miesiąc z niego wyśmiewał. Tylko kopacz. Kotula zobaczyl niekiedy łzy w oczach Józka, ale on nie wyśmiewał się z niego. Odzywał się wtedy do Józka tak jakoś miękko i serdecznie:
- Nie becz, Józek, giździe jedyn, hawiyrzym żeś jest, rozumisz?
Spocznij se na chwile, a już mi przestóń beczeć! A potem albo sam na chwilkę przerwał pracę, albo za Józka kilka razy odwiózł pełne taczki. Lubił chłopaka. I tak już coś z miesiąc młody Brzózka pracował w kopalni. Kiedy pierwszą wypłatę przyniósł mamie do domu, był dumny z siebie, że już też potrafi być użyteczny dla rodziny.
- Nie pojdymy precz z chałupy, mamo, dłóg jakosi wypłacymy.
Oto mocie wypłate! - zwrócił się do matki i podał jej kopertę z pierwszymi własnoręcznie zapracowanymi pieniędzmi.
Józek przywiązał się do kopalni. Pokochał ją dlatego, że i jego tata w niej pracował i tu przed rokiem życie stracił w nieszczęściu. Chłopiec przyzwyczaił się już do tego kopalnianego zgiełku i huku. Już go ten miarowy rytm pracy nie oszałamiał, ale na siłach wzmacniał i w wytrwaniu utwierdzał. I co sekundę przypominał Józkowi, że dług na chałupie trzeba spłacić. Inaczej wierzyciel całą sierocą rodzinę wypędzi na ulicę.
Pewnego dnia zrobiło się Józkowi przy pracy jakoś nieswojo. Poczuł jakieś dziwne zawroty głowy, przed oczyma kręciły mu się ogromne czerwone koła, a w mózgu jak gdyby mu ktoś młotem walił. Poskarżył się na ból kopaczowi Kotuli ktory posłał go zaraz pod szyb. Jozek wziął do ręki lampkę górniczą i poszedł.
Szedł powoli, noga za nogą. Z przodku, gdzie pracuje z Kotulą, do windy jest spory kawał drogi. Ale ma dosyć czasu. Może to osłabienie jakoś przejdzie i Józek zaraz będzie mógł wrócić do pracy. Ale nie, nie przejdzie, bo nogi coraz bardziej ciążą, na czoło występują zimne krople potu, na całym ciele narasta gęsia skóra, a serce wali tak prędko, jakby już pół godziny biegł Józek bez wytchnienia.
Chłopcu pociemniało w oczach. Oparł sig o stempel. Trzeba wypocząć chocżaż na chwilkę. Myśli Józka poleciały do domu. Mama będzie gotowała wieczerzę, żeby sobie Józek pojadł dobrze, kiedy w nocy wróci ze szychty. Młodsze rodzeństwo na pewno będzie smacznie spało. Trzeba iść dałej. Ręka po omacku szuka lampki, bo oczy przykryte są powiekami. Ale drżąca ręka jest niezgrabna, potrącona lampka przewróciła się i zgasła. Dokoła ciemno jak w czarnej ciemnicy bez okien.
Józek musi iść teraz po omacku, ale jakoś trafi. Tyle już razy przechodził tędy. Znów idzie naprzód, powoli, noga za nogą. W słabej ręce kołysze się lampa, która przed małą chwileczką oślepła. Prawa ręka musi obmacywać stemple i szukać drogi.
Zgiełk pracy już się zatracił w oddali. Niczym nie zmącona cisza wypełnia czarne chodniki. Tylko w mózgu coś jednostajnie dzwoni, jak gdyby tam ktoś młotem walił. Józek strasznie powoli idzie naprzod... pod szyb... ku windzie... Bo tak mu przecież kazał dobry kopacz Kotula. Żeby tylko dojść do windy, a potem już jazda na górę i do domu... do mamy... '
Minął stary przekop i wlókł się powoli dalej. Po drodze zawadził ręką o niezgrabny krzyż zbity ze szczap.
- Gazy! - przeleciało Józkowi przez głowę. Strach chwycił go za gardło.
Naraz... chyba się Józkowi przywidziało... ale nie, to nie jest przywidzenie... z bocznego chodnika, daleko na przedzie, mignęło światełko, takie nikłe światełko rozkołysanej lampki górniczej. Chodnikiem szedł jakiś górnik. Józek pośpieszył za nim. Dziwne to było swiatełko, bo kiedy Józek przystawał zmęczony, żeby się wydychać i odpocząć troszeczkę, to i ono przystawało czekając jak gdyby na niego. Kiedy tak Józek długo już biegal chodnikami za światełkiem, poznał że zabłądził. Przecież z przodku, gdzie z Kotulą pracuje, nie tak znowu daleko na podszybie! A tu szybu nie ma i nie ma. A co gorsza, to nikłe światełko zgasło. Jak teraz po ciemku trafić do ludzi? Józka strach złapał za gardło.
- Isto Pustecki to był! - powiedział do siebie szeptem, a potem otarł spocone czoło o poszczepany stempel i zapłakał. Tyle się nasłuchał od starych górników opowiadań o Pusteckim. Wszystkie przypominają się na nowo i wzbudzają lęk.
- Mamo, mamulko - skarżył się w duchu swej matce, która teraz w domu gotuje dla niego wieczerzę - tak sie bojym. . . mamo, mamulko. . . tak sie bojym! Józek płakal. Naraz ktoś dotknął jego ramienia. Józek rękawem otarł łzy i odwrócił głowę. Przed nim stał górnik z długą, siwą brodą. W lewej ręce trzymał płonącą szczerozłotą lampkę, a w prawej trzymał srebrny kilof wsparty na ramieniu. Był ubrany w odświętny strój górniczy, na którym złotym połyskiem lśniły ogrómne guzy ze złota. Na jego czapce drżał jednostajnie wspaniały pióropusz z kogucich piór.
- Szczęść Boże! Pustecki! - krzyknął przerażony- Józek.
- Poznołeś mie, synku, aIe sie mie nie bój! Krzywdy ci żodnej nie zrobiym. Umyślniech cie tuki zwabił, aby cie wynagrodzić za tóm twojóm miłosc do mamy i do hawiyrnie. Chocioż sił jeszcze ni mosz, to już harujesz, aby matce pómóc zarobiać na żywobyci. Podobosz sie mi, synku! A teraz pódź!
Pustecki szedł naprzód, a Józek z bijącym sercem nieśmiało kroczył za nim. Mijali puste przekopy, zapadliska, zbaczali w mroczne chodniki, przekraczali wywrócone stemple, a im dalej szli, to ciemność znikała, jak gdyby ją gdzieś poza sobą zostawiali, a otaczała ich jasność, jasność coraz wyraźniejsza, coraz bardziej słoneczna. Węgla już tutaj nie było. Ogromnie długie ściany skrzyły się w świetle lampek górniczych, których tu wiele, wiele wisiało u stropu. Wszgdzie tutaj zamiast węgla było złoto i srebro.
Z głębi fantastycznie błyszczącego ganku dochodził odgłos pracy.
- Słyszysz ? - zapytał Józka Pustecki i zatrzymał się.
- Słyszym! - odpowiedział Józek szeptem i też przystanął.
- Tam wre praca - rzekł znowu Pustecki. - Wszyscy, kierzy zostali tuki w katastrolach, w nieszczęściach, nie zginyli, ale tuki dali robióm. Powiydz o tym na ziymi. Powiysz?
- Powiym!
- Powiydz też, że tuki sie zmynczynio nie czuje, że tuki ni ma nieszczęść ani katastrof. Powiysz?
- Powiym!
- I powiydz wszystkim hawiyrzóm jeszcze to, że my tuki czuwómy nad wami. Jeśli kogo strop zawalóny odgrodzi od świata, to my takimu lecymy na pómoc. Powiysz?
- Powiym!
- I powiydz jeszcze, że wszystkim tym, kierzy miłujóm hawiyrnie, my zawdy bydymy kamratami, ale tym, kierzy hawiyrnie nienawidzóm, zawdy bydymy wrogami. Niech sie wszyscy ludzie zgodzajóm, niech sie jedyn z drugigo nie wyśmiywo, niech jedyn drugimu krzywdy nie wyrzóndzo, z piersi swoich niech każdy zło wyrwie z korzyniami, rozumisz? - z korzyniami! Bo niech jyny malutki korzónek zostanie, to zło na nowo sie rozrośnie i rozbujo. Niech jedyn drugimu jest bratym rodzónym! Powiysz to wszystko tam na ziymi?
- Powiym!
- A teraz już pójdziesz do swoich. Bydź zawdy taki dobry, jakiś był po teraz. Miłuj mame i miłuj hawiyrnie. Nigdy, synku, nie zapómnij o ni! Tu mosz ode mnie upóminek, niewielki, ale ci wystarczy na dlógo. I mamie twoi też.
Kiedy to Pustecki mówił, schylił się, podniósł duży jak pięść kawał złota i podał go chłopcu:
- Mosz, weź! Dej to mamie, niech sprzedo to złoto i dłóg na chałupie niech spłaci. A ty mi wiyncej do hawiyrnie nie przychodź, boś młody jeszcze, rozumisz?
- AIe jo chcioł być hawiyrzym, jak i mój tata byli - odparł nieśmiało Józek, a w jego głosie mieścił się wielki żal za kopalnią.
- Dobre, kiedy dorośniesz i sił ci przybydzie, zostóń hawiyrzym. Teraz jeszcześ jest dzieckym, do szkoły idź! Ucz sie, a za pore roków, jak starszy bydziesz i silniejszy, przydź do hawiyrnie, rozumisz!
- Rozumiym! i bardzo pieknie dziękujym za wszystko!
- A teraz pódź!
I znowu Pustecki szedł naprzód. Józek kroczył za nim. Mijali puste przekopy, zapadliska, zbaczali w mroezne chodniki, przekraczali wywrócone stemple, a im dalej szli, to jasność znikała, jak gdyby ją gdzieś poza sobą zostawiali, a otaczała ich cienność, ciemność coraz czarniejsza, coraz bardziej nieprzejrzana. Po chwili do ich uszu doszedł odgłos pracy. Pustecki przystanął.
- Słyszysz ? - spytał i wskazał ręką w stronę, z której dochodziły głuche odgłosy uderzeń kilofów, nawoływań górników i turkot wózków kopalnianych.
- Słyszym! - odpowiedział Józek.
- Tam robióm twoi kamraci. Teraz już trefisz do nich. Idź, idź! A nie zapómnij, coch ci prawił.
Józek chcial jeszcze coś powiedzieć, ale Pusteckiego już przy nim nie było. Szedł więc chodnikiem dalej przed siebie. Po chwili zbliżył się do grupy pracujących górników.
- Szczęść Boże! - pozdrowił Józek i w tej chwili wśród górników poznał umorusanego Kotulę.
- Szczęść Boże! - odpowiedzieli wszyscy.
- Józek, giździe jedyn, kajś był tak dłógo? - zapytał kopacz Kotula.
- Dłógo? Z Pusteckim żech chwileczke chodził po hawiyrni, a teraz już wracóm ku robocie, bo mie już słabość przeszła - usprawiedliwiał się Józek, ale mu Kotula przerwał:
- Z Pusteckim? Lokrystaboga! Toś ty, synku, cały tydzień przcchodził z Pusteckim! Już cie kamracio przestali szukać, bo powiedzieli, że to już i tak wszystko na darmo. Matka twoja jednostajnie płacze i włosy rwie z głowy.
- Mama. . . oto mamie niesym!. . .
- Złoto! - krzykngli górnicy prawie wszyscy razem.
- Doł mi go Pustecki - odpowiedział Józek i pokazał wszystkim szczerozłotą bryłę.
- Złoto, prawdziwe złoto! Dobry tyn Pustecki! - rozprawiali górnicy i poważnie kiwali głowami.
- Opowiydz, Józek, jak to było z tym Pusteckim! - poprosił niecierpliwym głosem któryś z wyrostków.
Józek nie dał się wiele prosić. Opowiadał i opowiadał. Nie zapomniał również powtórzyć wszystkim słów Pusteckiego, które miał przykazane powiedzieć górnikom. Opowiadał do końca szychty, a górnicy słuchali ciekawie i kiwali głowami.
Kiedy Janek wyjechał po szychcie z górnikami na powierzchnię, to ile miał sił w nogach, popędził do domu. Matka długo ściskała swego odzyskanego syna i bardziej cieszyła się z niego, niż z przyniesionego złota.
Odmieniło się życie w rodzinie wdowy. Matka złoto sprzedała, wyrównała dług na chałupie, i jeszcze jej dosyć zostało na naukę dla syna.
Po kilkunastu latach Józek Brzózka skończył studia i jako inżynier górniczy pracował na tej samej kogalni, gdzie za dziecka był gościem Pusteckiego.